Feu sur moi - Franck Bedrossian
Ognia! ognia na mnie! Tu! albo się poddaję. – Tchórze! – Zabijam się! Rzucam się pod kopyta koni!
Dzieło w równym stopniu autobiograficzne i fikcyjne, oscylujące między duchowym zmaganiem a kpiną – Sezon w piekle napisany przez Arthura Rimbauda w 1873 opiera się na micie upadku.
Narracja poematu, na przemian monolog lub dialog z samym sobą, opisuje proces potępienia, kwestionuje jego przyczyny i wyraża pragnienie powrotu do życia. Sezon… jest również kroniką buntu Rimbauda przeciwko katechizmowi. Bunt ten rozsadza granice języka i obala narracyjne konwencje. Wciąż zmienne wewnętrzne głosy poety wkraczają do Podziemia jako więźniowie niemożliwości wyrażenia się, ale także niemożności milczenia. Stają się iskrami samotnego, przytłoczonego słowa.
W Feu sur moi chciałem przedstawić muzyczną ekstrapolację tej wyjątkowej ekspresji. Forma trwającego ok. 11 minut utworu wzorowana jest na strukturze, dramaturgii i proporcjach dziewięciu krótkich, gęstych stacji, które składają się na Sezon w piekle:
Prolog
Zła krew
Noc piekielna
Majaczenia I – Szalona dziewica
Majaczenia II – Alchemia słowa
Niepodobieństwo
Przebłysk
Poranek
Pożegnanie
Kilka istotnych aspektów pisarstwa Rimbauda podsuwa zasady muzycznej interpretacji tego tekstu poetyckiego.
Po pierwsze, fragmentacja i pomnożenie ja – rozpięte pomiędzy zanikiem indywidualności a grozą tłumu – wielokrotnie kojarzą się z opozycją między solistami a fakturą polifoniczną. W innych miejscach moją uwagę przyciągnął wymiar oralny i teatralny, szczególnie w niektórych quasi-deklamacyjnych fragmentach, kontrastujących z częściami napisanymi wierszem lub prozą.
Ta ostatnia cecha skłoniła mnie do wyobrażenia sobie muzycznej podróży, w której wybrane frazy należy raczej recytować niż śpiewać, w zależności od ich roli w formie utworu i potrzeby zrozumiałości. Z drugiej strony, najbardziej literackie fragmenty tekstu wykorzystałem bardziej ze względu na ich brzmienie niż znaczenie: w tym przypadku faktura kontrapunktyczna miała na celu stworzenie polifonii skłaniającej się ku fuzji, jednolitej barwie lub fakturze.
Niektóre rozdziały wreszcie (zwłaszcza Prolog i, w mniejszym stopniu, Majaczenia I – Szalona dziewica) zostały skomponowane bez wokalnej obróbki tekstu. Czasami pozostawiłem jedynie kilka słów, spółgłoski i samogłoski, a mowę dosłownie zastępują dźwięki elektroniczne. Gęstość i zrozumiałość tekstu były często odfiltrowywane jako obiekty dźwiękowe, poziom semantyczny usuwałem też, gdy wymagała tego dramaturgia muzyczna.
Od początku procesu kompozytorskiego idealnym dla ucieleśnienia tekstu Rimbauda w jego teatralnym i religijnym wymiarze wykonawcą okazał się zespół wokalny. Jednak urządzenia elektroniczne, które rozszerzają i rozwijają transformacje wokalne w czasie rzeczywistym, uwypuklają również inną, dyskretniejszą, ale nie mniej ważną perspektywę tekstu poetyckiego. Rimbaud nie przedstawia bowiem w swoim dziele jednego piekła, ale dwa: piekło teologiczne i piekło rzeczywiste, codzienne, które nieustannie się nakładają, łączą i zderzają.
W Feu sur moi postanowiłem więc przypisać przestrzeń pierwszego, teologicznego i elektroakustycznego piekła elektronice, natomiast chór ucieleśnia na scenie piekło codzienności. Ta gra luster i rezonansów kierowała sposobem potraktowania głosów, rozwojem dźwięków elektronicznych i ich interakcjami.
Franck Bedrossian
Sezon w piekle
(fragmenty użyte w Feu sur moi)
PROLOG
-------
ZŁA KREW
Ognia! ognia na mnie! Tu! albo się poddaję. – Tchórze! – Zabijam się!
Rzucam się pod kopyta koni!
Ach!…
Głód, pragnienie, krzyki, taniec, taniec, taniec, taniec!
Nie odjeżdżamy. – Chcę powrócić na pobliskie drogi obciążony swoim
występkiem, tym występkiem, który od wieku dojrzałości zapuścił
korzenie cierpień u mojego boku i który wzbija się w niebo, chłoszcze
mnie, powala, wlecze po ziemi.
Ostatnia niewinność i ostatnie onieśmielenie.
Komu się ofiarować? Jaką wielbić trzeba bestię? Na jaki porwać się
święty obraz? I czyje złamię serca? Jakiego trzymać się mam kłamstwa? –
W czyjej brodzić krwi?
De profundis, Domine, jaki ze mnie głupiec!
-------
NOC PIEKIELNA
Przełknąłem tęgi haust trucizny. – Po trzykroć niech będzie błogosławiony
zamysł, jaki mnie nawiedził! – Palą mnie wnętrzności. Zaciekły jad skręca
mi ciało, zniekształca mnie, zwala z nóg. Konam z pragnienia, duszę się,
nie mogę krzyczeć To piekło, cierpienie wieczne! Spójrzcie, jak wznosi się
płomień! Płonę jak trzeba! Zgoda, demonie!
-------
MAJACZENIA I – Szalona dziewica
„– O boski Oblubieńcze, Panie mój, nie wzbraniaj spowiedzi
najżałośniejszej twojej służebnicy. Jestem zgubiona. Jestem pijana. Jestem
nieczysta. Co to za życie!
– Wybacz, boski Panie, wybacz! Ach, zmiłuj się! Ile łez! I ile jeszcze łez
będzie później, wierzę w to!”
-------
MAJACZENIA II – Alchemia słowa
Do mnie. Historia jednego z moich szaleństw.
Od dawna chwaliłem się, że zawładnąłem wszystkimi krajobrazami,
jakie tylko są możliwe, i uważałem za warte śmiechu współczesne sławy
malarstwa i poezji.
Lubiłem idiotyczne obrazy, zdobione nadproża, dekoracje, namioty
linoskoków, szyldy, jarmarczne malowanki; niemodną literaturę, łacinę
kościelną, erotyczne książki nie liczące się z ortografią, romanse naszych
dziadków, baśnie czarodziejskie, książeczki dla dzieci, stare opery,
niedorzeczne refreny, naiwne rytmy.
Śniłem krucjaty, odkrywcze wyprawy, o których brak sprawozdań,
republiki bez historii, stłumione wojny religijne, obyczajowe rewolucje,
przemieszczenia ras i kontynentów: wierzyłem we wszystkie czary.
Z dala od trzody, ptaków, wieśniaczek urody,
Cóż to piłem na klęczkach, z wrzosami przy twarzy,
Dokoła mając świeżej leszczyny ustronie,
W popołudnia zielonym i ciepłym oparze?
Cóż z młodziutkiej Uazy chłonąć mogłem wody,
– Nieme wiązy, darń nagą, niebo w chmur zasłonie! –
Pić w żółtych tykwach, z dala od błogiej zagrody?
Złoty likwor, z którego pot pije na skronie.
Zdawałem się gospody podejrzanym godłem.
– Nawałnica pognała przez niebo. Z wieczora
Nikły w dziewiczych piaskach wody chłodne,
Boży wiatr sople lodu ciskał na bajora.
Płakałem widząc złoto – ale pić nie mogłem.
Latem, o czwartej nad ranem,
Trwa jeszcze senność miłosna.
Pod gajem wciąż pachną zarośla
Wieczorem przeświętowanym
W słonecznym Hesperyd złocie –
Tam, w warsztacie swym leśnym,
Już cieśle – rozdziani do koszul –
Są przy robocie.
W ich głuszy, co mchem porasta,
Chcą stropy kunsztowne ciosać.
Na których miasto
Z farb złoży sztuczne niebiosa.
Dla majstrów tych, czarujących
Poddanych króla w Babilonie,
Wenus! Na chwilę swych kochanków
Porzuć dusze uwieńczone!
O Królowo Pasterzy,
Cieślom gorzałki przynieś,
By wigor zachowali świeży
Aż do morskiej kąpieli w południa godzinie.
Pieśń najwyższej wieży
Niech przyjdzie, niech nie zwleka
Pora, co nas urzeka.
Cierpliwość mi przyniosła
Na zawsze zapomnienie.
Uleciały w niebiosa
Obawa i cierpienie.
I głód porażający
Ciemność mi w żyły sączy.
Niech przyjdzie, niech nie zwleka
Pora, co nas urzeka.
Podobna jestem łące
Na niepamięć wydanej,
Zarosłej i kwitnącej
Kąkolem i tymianem,
Gdy zaciekle znad trawy
Much brzęczy rój plugawy.
Niech przyjdzie, niech nie zwleka
Pora, co nas urzeka.
Odnaleziono w końcu!
Ale co? Wieczność! Ona
Jest morzem, co się łączy
Ze słońcem.
Dusza ma wiecznotrwała
Spełnia twoje życzenie,
Choć noc osamotniała,
A dzień trawią płomienie.
Pożegnałeś się zatem
Z wyrokującym światem,
Stadnych uczuć potrzebą!
Wzlatujesz w niebo…
– Nigdy więcej orietur.
Żadnego urojenia.
Nauka i czekanie
Mąk nie do uniknienia.
Nigdy jutra, płomieni
Atłasu, co się mieni,
Twoja żarliwość
To jedyne prawo.
Odnaleziono w końcu!
– Ale co? – Wieczność! Ona
Jest morzem, co się łączy
Ze słońcem.
Stałem się operą bajeczną: spostrzegłem, że na wszystkie istoty rozciąga się
fatalność szczęścia: działanie nie jest życiem, lecz sposobem marnowania
siły, nerwowym podnieceniem. Moralność jest słabością umysłu.
O sezony, kasztele!
Dusz bez wad jest niewiele!
Z magicznych wziąłem doświadczeń
Szczęścia poczucie władcze.
Chwała mu, gdy brzmi nuta
Galijskiego koguta.
Ach, wyzbędę się pragnień:
Ono mną całym zawładnie.
Czar przenikł duszę i ciało,
By trudów poniechało.
O sezony, kasztele!
Ach, chwila, gdy uleci,
Będzie godziną śmierci.
O sezony, kasztele!
To już za mną. Potrafię dzisiaj witać piękno.
-------
NIEPODOBIEŃSTWO
-------
PRZEBŁYSK
-------
PORANEK
Czy nie miałem niegdyś miłej młodości, bohaterskiej, baśniowej, godnej zapisania złotymi głoskami – zbytku szczęścia! Jaką zbrodnią, jakim zbłądzeniem zasłużyłem na obecną słabość? Wy, którzy utrzymujecie, że zwierzęta wydają z siebie łkanie żalu, że chorzy popadają w rozpacz, że umarli mają złe sny, spróbujcie opowiedzieć mój upadek i senne rojenia. Sam nie potrafię już się wypowiedzieć jaśniej niż żebrak bezustannie powtarzający swoje Pater noster i Ave Maria. Nie umiem już mówić!
-------
POŻEGNANIE
(tłumaczył Artur Międzyrzecki)