Głosy - Krzysztof Knittel
Utwór jest poświęcony robotnikom, studentom i uczniom, którzy zostali zabici podczas protestów na Wybrzeżu w grudniu 1970.
Jan Polkowski Głosy
(wybór)
Kochany Tato strasznie Cię nienawidziłem
dlatego że Cię nie było a reszta świata była.
Pewnie także dlatego że dopiekała bieda.
Pomagał nam wujek parafia sąsiedzi.
Gdy podrosłem zbierałem butelki szmaty i złom.
Jedliśmy wodziankę zacierki ziemniaki
ziemniaki ziemniaki. Nienawidziłem Ciebie
bo byłeś gdzie indziej i nie troszczyłeś się o nas.
Kiedy nienawiść stygła patrzyłem na mamę
która gdy nie płakała płakała jeszcze bardziej.
Wtedy wracała nienawiść i łatwiej było przetrwać.
Myślałem że zginąłeś dlatego że nie chciałeś
ciągnąć wielkich ciężarów pod prąd
wielkich słów i by się od nich uwolnić
dałeś trafić się w serce.
Ale może nie byłeś po prostu zwykłym tchórzem?
Polska. Nie umiem o niej mówić.
Widziałem ją w zamkniętych oczach siostrzyczki
i w plecach mamy wstrząsanych nagłym
zakrętem przyszłości. W grudniu rzuciłem wszystko
drukowałem bibułę potem siedziałem trochę.
Teraz jestem dekarzem
buduję ludziom dachy.
Od dobrych kilku lat chociaż nie za często
chodzę do Ciebie na cmentarz.
Syn? (1960—?)
***
Patrzę na moje paznokcie —
nierówno pomalowane.
Maluję je codziennie zmywam i znowu maluję.
Maluję zmywam maluję.
Poranna msza i paznokcie trzymają mnie w jednym
kawałku. Więc mogę chodzić na cmentarz
do mojego syneczka.
Siostrzenica mi mówi wiem, że zabili ci syna.
Skończyło się i trwa tylko w twojej biednej głowie.
Wiem drażni cię ten generał w glorii bohatera
ale pluń na niego.
A ja niczego nie mogę zgasić zamknąć zadeptać.
Duchy przychodzą nocą by skamleć i szydzić
w ciszy lśniącej wokół fałszywym pogruchotanym cieniem.
Mojego ojca wciąż wiozą wagonem towarowym
ku szarym tabunom stepów.
Ja tym samym pociągiem zaryglowanym od zewnątrz
wracam z domu do Polski.
Wiozę w torebce po mące
dwie garście rodzinnej ziemi.
Matka? (1929—?)
***
Nie wiem jak to jest być sierotą. Mama siostra
dwóch braci — miałem czternaście lat
kiedy stałem się ojcem dla rodziny i siebie.
Morze uderza w bieguny. Słońce rośnie w źródłach.
Ludzie z nawilgłej soli biegną nieporuszeni.
Ogień ich ściga w zaułkach zamyka zimne usta.
Stoję nad zgniłą wodą na brudnym portowym
nabrzeżu. Nigdy i nikomu
już nie dam się przewrócić.
Syn? (1957—?)
***
Zawieźli mnie na cmentarz chcieli zakopać ciało.
Odtąd każdej nocy trwa ten sam obrządek. Wyglądał
jakby zszyli go z jakichś obcych kawałków. Szybko
zamknęli wieko. Wiatr przywlókł znad morza
deszcz i uwiązł w sieci pociemniałych jesionów.
Słychać było jak krople uderzają w sztychówki
i sztychówki jak tłuką ze zgrzytem w kamienie.
Ktoś inny odszedł od studni w ciele Samarytanki.
Ja zostałam. Jak woda. Niema jak pusty
dzban.
Żona? (1950—?)
***
Wolność. Myślałem o niej kiedy ciepłą nocą
pływałem w labiryncie morza lub kiedy z kolegami
wodowałem statek. Albo jak szedłem wieczorem
w poświacie telewizorów samotny jak suche drzewo
wśród pól leżących w gorączce.
Byłem wolny? Bałem się nieustannie że ktoś
podejdzie cicho i nagle uderzy w głowę.
I zdarzyło się w końcu dostałem kulę w plecy.
Zdążyłem się odwrócić widziałem zieleń hełmu
rude dziecinne piegi i zdziwione spojrzenie
obejmujące wszystko i nie mające
końca.
Zastrzelony? (1950—1970?)
***
Nie powiedziałam ci że jestem w ciąży.
Jesteście tacy podobni uparci i porywczy
i obaj nie żyjecie ty i twój syn.
Powtarzam w myśli słowa: Ojcze nasz
Zdrowaś Mario i Wieczne odpoczywanie
z nadzieją że kiedyś znowu staną się modlitwą
a ja się nią owinę jak swetrem babci Stasi.
Masz takie słabe ręce jak mysie ślady na śniegu
choć jesteś brygadzistą i budujesz statki.
Masz takie niezgrabne stopy i rozchlapujesz Bałtyk
choć jeszcze pijesz ze mnie przez wiotką pępowinę.
Masz takie lekkie usta jakbyś chciał opowiedzieć
synowi co już się nie zdarzy.
Masz takie matowe oczy jakbyś chciał ojca zabrać
do nieba mojego brzucha.
Narzeczona? (1952—?)
***
Lubię zatłoczony kościół nie widzę wtedy nikogo.
Choć chowam się przed Bogiem nie chcę widzieć siebie.
Lituję się bardziej nad Nim niż nad samą sobą.
Śmierci się nie boję jeśli to moja śmierć.
Lubię iść w ciemności wzdłuż omdlałego morza
wyławiać z wiatru wspomnienia
tulić ich stopy jak piasek tuli spokojny brzeg.
Dziwić się nowym szczegółom:
gdy nosiłam cię w sobie niecierpliwie ze złością
a ty kopałeś mnie mocno i pchałeś ku przyszłości.
Milczący. Taki jak dzisiaj.
Matka? (1931—?)
***
[...]
Pocisk przedzierał się długo przez szron i stukot szyn
przez ranne zgniecione światła
wymieszane z olejem zabłoconego słońca
by wreszcie przebić mi szyję
przez okno trójmiejskiej kolejki.
Cóż musicie uwierzyć że wszystko przeżyłem w godzinę
bo przecież nie zmartwychwstałem
a wciąż mam szesnaście lat.
Jeśli kłamię i mnie nie spotkało
co spotkać przecież musiało
to wierzcie – świat żaden
naprawdę nigdy nie istniał.
Zastrzelony? (1954—1970?)
***
Sam nie wiem właściwie dlaczego
już nie potrafię zgiąć karku.
Pewnie nie tylko dlatego że mimo trzech operacji
już zgiąć się po prostu go nie da.
Pewnie nie dlatego że zginał go zbyt często
mój stary z byle powodu i zawsze by nas chronić.
Cóż ja jestem kaleką jego zgnoili przypadkiem.
Matka nie wytrzymała nie chciała z nim dłużej być.
On szuka teraz uparcie jakiejś chwili lub słowa
o które mógłby zaczepić kolejny dzień
swego życia. Jest już zupełnym staruszkiem.
Myślę że w sobotę wpadnę do niego
na krótko.
Ranny? (1953—?)
***
Słońce jeszcze nie wstało leży na mokrym piasku.
W porcie skopanej pościeli czuwam i myślę o dziecku.
Jeszcze jest całkiem ciemno między moimi nogami
lecz będę niedługo rodzić. Rodzić do końca dni moich.
Nade mną i pode mną rozrasta się cicha ciemność
jak we mnie korzenie miłości.
Urodzę je urodzę przyszyję bluźnierstwem do ciebie
i wtedy pochłonie mnie świt.
Żona? (1950—?)
***
Opłatek Wigilia mama w popielatej sukni
kładzie jak każe zwyczaj dodatkowy talerz
przy pustym krześle. Patrzy nieruchomo
przez nas i drżące powietrze barszcz rybę
i siano gałęzie jodły przez ściany spowite mrozem
na drogę z białego kamienia i pochyloną postać
upadającą pod ciężarem nieuniknionej zdrady.
Brat? (1958—?)
***
Wierzę że nie masz do mnie żalu. Oprócz ciebie miałam
jeszcze trójkę. Trochę zdziwionego swoim istnieniem
Adasia Józia sprytnego jak dotąd nikt w naszej rodzinie
i Asię małomówny dowód na istnienie dobra.
Ojciec zgasł szybko i odtąd po zmroku nie mogłam
pozbierać myśli. Praca kolejki gotowanie przerabianie
ubrań. Z dorosłych na dzieci ze starszych na młodsze.
Wydawało mi się że nigdy nie zasnę że tylko zastygam
z żelazkiem igłą i naparstkiem ciastem na makaron
przygnieciona odłamkiem serca. Chciałam umrzeć
ze wstydu że żyję. Z nieustępliwej miłości i ze strachu
przed twoim rozrzuconym bezładnie cieniem. Teraz dobijam
osiemdziesiątki więc czas byś mi przebaczył. To ja
wykarmiłam własnym ciałem te bezkresne szeregi bezradnych
dni. I wiem każdy z nich zabijał cię jeszcze raz
synku.
Matka? (1928—2009?)
***
Mieszkając w tobie myślę czasem czy rozumiałeś
życia kruchość tchnienie ucieczki w ruchu planet
i mamy czułość wobec słów
którym wciąż przemywała rany.
To wiem że jeszcze nie pojąłeś
jak życie się odpycha swoje jak obco
gaśnie jasny motyw bez słów nucony
by zapomnieć.
Przecież nie mogłeś synu wiedzieć o wojnie czasu
rzeczy śmiechu owianych skrzydłem
błagań lęku dwojga serc skrytych
w twoim śnie.
Wiedzieć musiałeś że świat pęka pod niebosiężnym
zła ramieniem i trzeba skręcić w psalm przepaści
jak serce skręca w uderzeniu nieobecnego przeznaczenia.
Ojciec? (1927—2003?)
***
Senność senność senność fale kroków gasnące
aniołów idących nago w śnieżnych hełmach ku czołgom.
Cóż wielu pragnie zobaczyć śmierć i szczęśliwie powrócić.
Żyć i wiedzieć. Zrozumieć co można z umierania.
Wiedzieć być nieśmiertelnym w ciele wietrznego czasu.
Senność senność senność i cisza pustej sieci
bez ryb i obietnic szczęścia.
Z chybocącego pociągu ktoś woła mnie po imieniu.
Chcę wstać odpowiedzieć. Chcę pobiec
ciepłymi rękami otoczyć skrzydlaty kształt
boskiej ziemi.
[...]
Zastrzelony? (1950—1970?)